Z trzech październikowych premier komiksowych Kultury Gniewu, "Nest" Marka Turka i "Wszystko zajęte" Marcina Podolca są tymi mniej przystępnymi i słabiej promowanymi pozycjami, siłą rzeczy przesuniętymi w cień przez przebojowe "Rozmówki polsko-angielskie" Agaty Wawryniuk. Albumy Turka i Podolca okazują się lekturą nieco bardziej hermetyczną - nie tylko zamkniętą w swoim ściśle określonym koncepcie, ale wręcz niechętnie otwierającą się na przygodnego czytelnika. Zrozumieć je w pełni, to powrócić do nich więcej niż raz i wyłapać niuanse, które dotąd pozostawały w ukryciu.
Takie jest zwłaszcza "Wszystko zajęte", obyczajowa opowieść o dwóch braciach prowadzących zakład pogrzebowy. Historia ich relacji ze sobą i innymi ludźmi utkana jest z dziesiątek pustych kadrów i niezbyt wielu słów, które raz układają się w logicznie spójną całość, kiedy indziej zaś stanowią pretekst, by wpisać część wydarzeń w nierzeczywisty nawias. Ale bez względu na to, na jaką interpretację się zdecydujemy, komiks Podolca będzie gorzką, wypełnioną silnymi doznaniami opowieścią o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, który nie funkcjonuje zgodnie z wpojonymi nam zasadami. Czy dlatego, że każdy stosuje w nim swoje własne?
"Wszystko zajęte" to gęsta plątanina emocji, spośród których na pierwszy plan wysuwa się niespełnienie, potrafiące sprowadzić na ziemię w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Autor podchodzi jednak do wymowy swojego dzieła z pewną nonszalancją i przewrotnością, już w króciutkim wprowadzeniu zaznaczając, że na pewno wiedział jedno: co by się nie działo, na końcu jego bohater (ten ważniejszy z dwóch braci) będzie się uśmiechał.
"Wszystko zajęte" to gęsta plątanina emocji, spośród których na pierwszy plan wysuwa się niespełnienie, potrafiące sprowadzić na ziemię w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Autor podchodzi jednak do wymowy swojego dzieła z pewną nonszalancją i przewrotnością, już w króciutkim wprowadzeniu zaznaczając, że na pewno wiedział jedno: co by się nie działo, na końcu jego bohater (ten ważniejszy z dwóch braci) będzie się uśmiechał.
Nieco inny jest przypadek "Nest" Marka Turka. To wizualny monument, który od pierwszego kadru atakuje sugestywną mieszaniną czerni i bieli, wciągając do swojego paranoicznego świata z pogranicza sennego koszmaru i wojennej historii. Turek wykorzystuje (dość wątłą, niestety) intrygę kryminalną jako pretekst, by odpalić kalejdoskop szalonych obrazów, które z Francji lat 40. przenoszą nas do przesiąkniętego obłędem umysłu dokonującego tajemniczych zbrodni. I choć powołuje się przy tym na inspiracje stricte komiksowe, "Nest" przypomina raczej papierową wersję filmowej "Celi" Tarsema Singha. Z tą różnicą, że twór Turka okazuje się zbyt krótki i powściągliwy, by swą warstwą wizualną trwale pokryć mieliznę banalnego scenariusza.
Nieoczywistą ciekawostką jest komiksowa mini-antologia "Lucky Luke'a" od Egmontu, będąca całkiem sympatycznym, niewinnym wspomnieniem westernowego kanonu sprzed półwiecza. W albumie znalazły się trzy historie z lat 1962-64, czyli najbardziej płodnego dla duetu Morris-Goscinny okresu. Pierwsza z nich, "Rywale z Painful Gulch", stanowi zabawną pochodną klasycznego kryminału "Krwawe żniwo" Dashiella Hammetta, w której Luke próbuje rozwiązać konflikt pomiędzy dwoma lokalnymi rodami zwaśnionych watażków. W epizodzie drugim, "Górach czarnych", bohater towarzyszy ekspedycji naukowej, która badając dziewicze rejony Ameryki napotyka coraz to większe problemy. Historia trzecia, "Daltonowie i zamieć" to z kolei - jak tytuł wskazuje - typowa potyczka Luke'a z głupawymi braćmi-rzezimieszkami, dla odmiany jednak rozegrana w dość nietypowej, zimowej scenerii Kanady.
Całość, łącząc w sobie narracyjny sznyt, znajomość kowbojskiej mitologii i stylową, staroświecką już kreskę, stanowi sentymentalną i zabawną wyprawę do czasów, kiedy na ekranach rządził niezłomny John Wayne, Indianie byli tymi złymi, a zwycięski bohater zawsze odjeżdżał w siną dal przy zachodzącym słońcu.
Całość, łącząc w sobie narracyjny sznyt, znajomość kowbojskiej mitologii i stylową, staroświecką już kreskę, stanowi sentymentalną i zabawną wyprawę do czasów, kiedy na ekranach rządził niezłomny John Wayne, Indianie byli tymi złymi, a zwycięski bohater zawsze odjeżdżał w siną dal przy zachodzącym słońcu.
19 października w sieci pojawił się teledysk do singla "Girl on Fire" Alicii Keys, będący drugą - po teaserowym "New Day" - zapowiedzią albumu pod tym samym tytułem. Zrealizowany przez Sophie Muller klip ciekawie sprzeciwia się standardom tego rodzaju przedsięwzięć, przenosząc typową dla Keys wyrafinowaną seksualność i wizualny glamour w... domowe pielesze. Piosenkarka celebruje w nim czynności dostępne każdej kobiecie, pokazując - co jest brawurową i niespotykaną w muzycznym mainstreamie tezą - że domowe ognisko może płonąć prawdziwie intensywnym żarem. Sam utwór, łączący w sobie cechy dynamicznej, pulsującej ballady i zamaszystego hymnu, zapowiada kolejną w dorobku Keys dojrzałą, ale przebojową płytę R'n'B.
Sporym zaskoczeniem okazał się "Testament Sherlocka Holmesa", kolejna gra przygodowa z serii o słynnym detektywie. Jej twórcy nie poszli na łatwiznę i stworzyli zdecydowanie najciekawszy odcinek cyklu, rozpięty pomiędzy dojmującą atmosferą osaczenia (bohater zostaje uwikłany w szereg zbrodni), a wyjątkowo udanymi, angażującymi zagadkami. Niewiele zmieniło się pod względem graficznym - gra nadal nie dorasta do standardu oferowanego przez efektowne produkcje z gatunku TPP i FPS, ale zyskuje w detalach: doskonale odwzorowane zostały lokacje do przeszukania i ciała, na których przeprowadzać będziemy autopsje.
Plusem "Testamentu..." jest niewątpliwie fakt, że w chwili, gdy postać Holmesa przeżywa w popkulturze swą drugą młodość (tylko w tym roku premierę miały pełnometrażowa "Gra cieni" Guya Ritchiego i drugi sezon "Sherlocka" w stacji BBC), twórcy "Testamentu..." zdecydowali się na klasyczny, nieco staroświecki model opowieści, który w całym towarzystwie okazuje się najbardziej zgodny z duchem oryginału.
Plusem "Testamentu..." jest niewątpliwie fakt, że w chwili, gdy postać Holmesa przeżywa w popkulturze swą drugą młodość (tylko w tym roku premierę miały pełnometrażowa "Gra cieni" Guya Ritchiego i drugi sezon "Sherlocka" w stacji BBC), twórcy "Testamentu..." zdecydowali się na klasyczny, nieco staroświecki model opowieści, który w całym towarzystwie okazuje się najbardziej zgodny z duchem oryginału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz