niedziela, 28 października 2012

Dzielnica Lakeview (2008)


Gdy wkładałem do odtwarzacza płytę z "Dzielnicą Lakeview", z tyłu głowy zamigała mi czerwona, ostrzegawcza lampka. Kiedyś już widziałem film o gliniarzu nękającym niewinną parę - w "Unlawful Entry" Jonathana Kaplana, przetłumaczonym u nas jako "Obsesja namiętności", Ray Liotta napastował Kurta Russella i Madeleine Stowe. Nie był to udany seans: nieumiejętnie prowadzona, pisana wielkimi literami intryga z każdą minutą coraz bardziej spalała się w hollywoodzkim tłuszczu. 

Film Neila LaBute'a, skompromitowanego zaledwie dwa lata wcześniej tandeciarskim "Kultem" z Nicolasem Cage'em, w pierwszej chwili zdawał się pochodzić z tej samej patelni. Tymczasem już od pierwszej sceny jest to kino zupełnie innej klasy.

"Dzielnica..." wpisuje się w jeden z bardziej ogranych schematów gatunkowych: młode małżeństwo wprowadza się do nowego domu, nie wiedząc, że za sąsiada ma niebezpiecznego psychopatę. Rzeczą, która wyróżnia jednak film LaBute'a na tle dziesiątek podobnych produkcji, jest poszerzona perspektywa całej sytuacji.

Istotny jest już sam fakt, że w otwierającej scenie nie widzimy owej pary, a ich sąsiada - gliniarza, granego przez Samuela L. Jacksona. Co więcej, scena ta - śniadanie z dziećmi - nie obnaża gatunkowego trzonu całości, a jedynie czyni subtelną obserwację dotyczącą natury bohatera. Abel, bo tak postać Jacksona ma na imię, każe synowi zdjąć koszulkę Los Angeles Lakers z numerem 24. W filmie nie zostaje to wyjaśnione, ale numer ów należał swego czasu do Kobego Bryanta, zamieszanego wówczas w sprawę gwałtu.

W praktyce oznacza to, że reżyser nie tylko poświęci decyzjom swego antagonisty tyle samo uwagi, co "właściwym" bohaterom tej historii, ale że to właśnie nowi sąsiedzi okażą się intruzami w jego życiu, a nie na odwrót. Takie rozwiązanie nie sugeruje bynajmniej, że przyjąć mamy optykę agresywnego gliniarza, a jego czyny zostaną usprawiedliwione, ale niespodzianką jest, że autorzy scenariusza nie odmalowali go tu na tajemniczego, czającego się pod płotem i wystającego w oknie psychopatę, lecz zamiast tego postarali się nakreślić nam jego motywację. 

To bardzo ciekawa postać: czarnoskóry służbista z elastycznym kodeksem moralnym, pękniętym życiorysem i... rasowym uprzedzeniem. Ukształtowany przez konkretne wydarzenia, ale wypierający je codzienną rutyną. Nie jest więc psychopatą archetypicznym. Dopiero, gdy do domu obok wprowadza się mieszana para, grana przez Patricka Wilsona i Kerry Washington, coś w nim pęka. Zaczyna się od prostej uwagi dotyczącej rapu ("możesz tego słuchać przez całą noc, a i tak nie będziesz czarny"), kończy zaś na... Cóż, na tym, czym zazwyczaj tego rodzaju filmy się kończą. Tu niespodzianki nie będzie. 

Zanim jednak dojdzie do klasycznej konfrontacji, trzy rzeczy zadecydują o jej nieoczekiwanym prze(d)biegu: leniwe, wpisujące się w manierę telewizyjnego serialu obyczajowego tempo, powściągliwy soundtrack braci Danna, który równie dobrze mógłby ilustrować któryś z depresyjnych filmów Gusa van Santa, i majacząca na trzecim planie, wyrażona pobocznym wątkiem pożaru lasów metafora nieuchronnie zbliżającego się do Lakeview zagrożenia. 

Zwłaszcza ostatni element wydaje się tu istotny: gdy temperatura na ekranie, całkiem dosłownie, rośnie z minuty na minutę, oczywistym staje się, że dla uczestników tego konfliktu powrotów nie będzie - po wszystkim ostanie się tylko nieprzyjemna spalenizna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz