poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Hitchcock #20: Starsza pani znika (1938)


Przedostatni, przed wyjazdem do Hollywood, film Hitchcocka zrealizowany w Wielkiej Brytanii, pozostaje jednocześnie tym najbardziej znanym i – co często się pomija – najbardziej kompleksowym, przynajmniej dla tego etapu jego twórczości. I choć przez kolejne dziesięciolecia przylgnęła do „Starszej pani…” łatka kina niedzielnego (nie bez powodu - Hitch nigdy nie zrobił nic bardziej uroczego), to aura niezobowiązującej rozrywki stanowi tu tylko pierwszą z wielu warstw filmu, z których najważniejszą jest ta polityczna.

Bohaterką filmu jest brytyjska turystka (Margaret Lockwood), która w trakcie podróży pociągiem orientuje się, że jej współpasażerka, sędziwa pani Froy (May Whitty) niespodziewanie znika. Kobieta podnosi alarm, ale współpasażerowie i obsługa pociągu sugerują, że staruszka jest tylko… wytworem jej wyobraźni. Z pomocą przypadkowo napotkanego mężczyzny (Michael Redgrave) bohaterka za wszelką cenę próbuje rozwikłać zagadkę tytułowego zniknięcia.

Warstwa kryminalna jest tu czysto umowna – zbrodnia (porwanie? morderstwo?) zostaje wprawdzie popełniona, ale w budowaniu wynikającej z niej intrygi suspens okazuje się ważniejszy od logiki. Hitchcock niekoniecznie ma w tym swoją zasługę – „Starsza pani…”, luźna adaptacja mało znanej kryminalnej powieści pod zupełnie innym tytułem, była dla niego projektem dość przypadkowym, podjętym już w momencie negocjacji ewentualnej przeprowadzki do Hollywood.

Trudno jednak nie dostrzec w gotowym filmie charakterystycznego sznytu i poczucia humoru Hitchcocka. Dwie klaustrofobiczne przestrzenie – 1/3 akcji toczy się w hotelu, 2/3 w pociągu – zapełnia do granic możliwości barwnymi postaciami, gawędziarskimi anegdotami i czytelnymi symbolami z pogranicza satyry i kuglarskiego show. Z jednej strony mamy tu więc duet zblazowanych miłośników krykieta, odpowiedzialnych za humorystyczne puenty, z drugiej zaś obwoźny gabinet magika, będący – jak się wydaje - dość bezpośrednią egzemplifikacją zastosowanej przez Hitcha formuły.

To jedna z tych filmowych przygód, w których chętnie bierzemy udział, a które trudno przepuścić przez filtr prawdopodobieństwa. Taka, w której zakonnicę-szpiega demaskują szpilki, a ciało starszej pani próbuje się wynieść z pociągu, udając, że jest zabandażowaną od stóp do głów ofiarą ciężkiego poparzenia.


Jednocześnie jednak pod warstwą bezpardonowej rozrywki kryje się dość wyraźny i pozbawiony humorystycznego zmiękczenia polityczny postulat. „Starsza pani…” powstała w roku 1938, jeszcze przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej, ale już w momencie, gdy nasilające się nastroje faszystowskie stanowiły jej wyraźną zapowiedź. Hitchcock, od lat doskonale zorientowany politycznie, raz wtóry postanowił przemycić w swoim filmie krytykę i przestrogę przed zagrażającą Europie ideologią.

W tym wypadku okazało się to jednak trudniejsze, niż dotychczas – w latach 1937-39 brytyjska rada cenzorska sumiennie przestrzegała bowiem zasady, w imię której żaden film brytyjski nie mógł być stanowiskiem w sprawie hitlerowskiej ekspansji.

Hitchcock zdecydował się więc na fortel – jeśli dokładnie przyjrzeć się pozornie nieistotnym szczegółom jego filmu, dostrzec w nich można swoiste wezwanie do broni. Oto bowiem okazuje się, że bohaterka podróżuje pociągiem przez pogrążony w politycznej zawierusze kontynent, a jej współpasażerami – którzy jako pierwsi próbują jej wmówić, że zaginiona staruszka jest wynikającą z przemęczenia halucynacją – są Niemka, Włoch i Hiszpanka, czyli reprezentanci krajów przejawiających wówczas największe tendencje faszystowskie.

Jakby tego było mało, pociągiem jadą także specyficznie przedstawieni Brytyjczycy. Są wśród w nich kpiarze i szydercy, ale przede wszystkim tchórze i konformiści, których jednoczy dopiero finałowe, bezpośrednie zagrożenie. To właśnie solidarność – zdaniem Hitchcocka – mogła ocalić politycznie i ideologicznie rozdartą Wielką Brytanię przed biernością i hipokryzją w przededniu inwazji Hitlera na Europę.

Paradoksem jest, że temu poważnemu w swej wymowie manifestowi nie brakuje wigoru i nonszalancji. Hitchcock z uwielbieniem snuje filmową przygodę, w której prym wiodą dobra zabawa, emocje i (rozumiany metaforycznie) seks. To właśnie tu ukształtowała się formuła, której w swych luźniejszych filmach Hitch będzie odtąd skrupulatnie przestrzegać. Uwieńczeniem tego trendu stanie się zrealizowany przeszło 20 lat później "Północ, północny zachód", thriller absolutny, którego akcja - przynajmniej przez chwilę - również toczyć będzie się w pociągu. 
9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz