piątek, 27 maja 2011

A jednak żyje: Trylogia (1974-1988)


Trzyodcinkowa, antyaborcyjna dysputa Larry'ego Cohena dziwnie na przestrzeni lat ewoluowała: pierwszy film, nakręcony jeszcze w 1974, to niskonakładowa, ale ambitna pozostałość po "Dziecku Rosemary", podczas gdy ostatni, z roku 1987, bezwstydnie ociera się o pełnokrwisty camp.

Cohen, popularny niegdyś scenarzysta telewizyjny i reżyser filmów blaxploitation, nakręcił "A jednak żyje!" dla Warner Bros. za niemałe - jak na jego ówczesne doświadczenia - pieniądze, które obskurny, niskobudżetowy horror niespodziewanie podniosły do studyjnej średniej. Bohaterami jego filmu było małżeństwo, które wydało na świat upiornego potomka. Pałający żądzą mordu noworodek zabił lekarzy i uciekł z sali porodowej...

Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że przy horrorze Cohena swoje pierwsze kroki stawiał charakteryzator Rick Baker, dziś mający na koncie siedem Oscarów, a ścieżkę dźwiękową napisał nadworny kompozytor Hitchcocka Bernard Herrmann. Oglądane po latach "A jednak żyje!" trzyma się w gatunkowych ryzach głównie dzięki ich staraniom: chwytliwy motyw przewodni i złośliwe kadrowanie upiornego noworodka (a to rączka, a to ząbek, zawsze na ułamki sekund) raz po raz ożywiają ospałą, rozlaną narrację. Napięcie towarzyszące oczekiwaniu na fizjonomię potwora okazuje się w pewnym momencie clou seansu. Czy to już, czy już? 

Świadomość, iż w drugiej odsłonie cyklu podobny chwyt nie mógłby zadziałać, pozwoliła kilka lat później cały schemat urozmaicić. Kontynuacja wykracza poza typowo gatunkowe oczekiwania, stając się (prostą, ale jednak!) dysputą na temat ochrony życia poczętego. Zabić potwora, czy nie? Myśli? Czuje? Czy można go uczyć, wychować? Kto decyduje o jego życiu? W części trzeciej, zrealizowanej w późnych latach osiemdziesiątych, dylematy te zahaczają o absurd: nakazem sądu ocalałe noworodki zostają pozostawione przy życiu na bezludnej wyspie. 

Cohen nie szuka na siłę granicy oddzielającej człowieka od bezmyślnego stworzenia, ale też nie ukrywa po czyjej stronie się opowiada. Każda z par, którym urodziły się zdeformowane dzieci, ma na koncie doświadczenia z antykoncepcją, niedoszłą aborcją albo przynajmniej poważne wątpliwości dotyczące rodzicielstwa. Czy ich perypetie z niechcianymi noworodkami są w tym kontekście przewrotną zemstą natury? 

Naiwny, konserwatywny koncept reżysera sprawdza się tak długo, jak długo nie zostaje wyartykułowany wprost. W dwóch pierwszych odsłonach serii Cohen przerabia po prostu czyjeś pomysły, dopowiadając im swoisty epilog: jedynka to "Dziecko Rosemary", dwójka - "Wioska przeklętych". Przyczyna powtarzającego się zjawiska (już w finale pierwszej części dowiadujemy się, że podobny niemowlak przyszedł na świat także w innej miejscowości) nigdy nie zostaje dookreślona, pozostając na łasce ówczesnych lęków związanych z testowaniem broni bio-nuklearnej czy szkodliwym działaniem leków (swój udział ma tu na pewno skandal z mutagennym Talidomidem. 

Problemy z odbiorem tej wizji zaczynają się dopiero w ostatniej części, niesławnej "Wyspie żyjących". Wsparta eksploatującym charakterem całej produkcji teza jest tam jednoznaczna: winę za mutacje ponosi producent pigułek antykoncepcyjnych, a czujące i niechciane potworki ponad wszystko pragną rodzicielskiej miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz