wtorek, 16 kwietnia 2013
Hitchcock #22: Rebeka (1940)
Trudno o lepszy debiut w Hollywood – adaptacja gotyckiej powieści Daphne Du Maurier zarobiła obłędną na te lata sumę 6 milionów dolarów, zdobyła 2 Oscary i 9 nominacji, a świeżo przybyłego do Stanów Hitchcocka na stałe ulokowała na mapie Fabryki Snów.
Dziś, 73 lata po premierze, „Rebeka” pozostaje w cieniu słynniejszych i bardziej ikonicznych filmów Hitcha, ale wciąż odkrywana jest na nowo. Tym bardziej, że czytać można ją na wiele sposobów, obierając z kolejnych warstw, niczym dorodną cebulę. I tak, może się wydawać, że jest to gotycki romans, przypominający swoimi założeniami klasyczną „Jane Eyre” albo wywrócona na lewo, upiorna opowieść o Kopciuszku. Inni dostrzegą w nim przede wszystkim kostiumowy melodramat, a dla pozostałych będzie to psychologiczny thriller. Ale jeśli bardziej zagłębić się w duszną atmosferę filmu, jego sednem okaże się przekonujące studium charakterów.
Bohaterce filmu (Joan Fontaine) w trakcie podróży służbowej do Monte Carlo miłość wyznaje tajemniczy, szarmancki milioner Max de Winter (Laurence Olivier). Po spontanicznych oświadczynach, bogacz zabiera dziewczynę do swej olbrzymiej posiadłości w Anglii - Manderley. Na miejscu okazuje się, że okazałą willę spowija cień wciąż jeszcze niewypartej przeszłości. Wspomnienie tragicznie zmarłej pierwszej żony de Wintera – tytułowej Rebeki, której nigdy nie ujrzymy - wciąż wypełnia osierocone wnętrza i oplata umysły przywiązanej do niej służby.
Filmowa wersja powieści Du Maurier jest wyjątkowo wierna oryginałowi. Nalegał na to legendarny producent David O. Selznick, znając słabość Hitchcocka do wybiórczego traktowania adaptowanych przez niego historii (było tak choćby ze sfilmowaną przez niego rok wcześniej, jeszcze w Wielkiej Brytanii, inną powieścią pisarki – „Oberżą Jamajka”).
Ale nawet jemu nie udało się poskromić ambicji bezkompromisowego reżysera. Korzystając z tego, że Selznick zajęty był produkcją „Czarnoksiężnika z Oz”, Hitchcock subtelnie, ale konsekwentnie odchodził od wybranych, niepasujących mu założeń scenariusza, nadając historii własny, osobny ton. Jedne zmiany wymuszał na Hitchu kodeks Haysa (faktyczna przyczyna śmierci Rebeki), inne podpowiadała mu intuicja (odmłodzenie postaci służącej – pani Danvers).
Koniec końców powstał jednak film zgodny z intencjami powieści, zadowalając także wybredną Du Maurier, która po zmianach dokonanych przez Hitchcocka w „Oberży…” rozważała nawet odebranie mu praw do „Rebeki”. Tym razem obyło się bez konfliktów, bo – po prostu – materiał źródłowy większych poprawek nie wymagał.
Jak dziś czytać „Rebekę”? Najlepiej między wierszami. Pod płaszczykiem upiornego, gotyckiego romansu kryje się opowieść dalece bardziej wysublimowana, psychologicznie wyważona, nawet feministyczna – bo opowiadająca o silnych kobietach, słabych mężczyznach i zakleszczonej pomiędzy nimi bohaterce. Kluczem są postacie – bardzo wyraziste, doskonale rozpisane, pogłębione.
Wiele na temat właściwej treści filmu mówi już fakt, że nigdy nie poznajemy imienia głównej bohaterki. Postać Joan Fontaine przez osoby postronne określana jest mianem „pani de Winter” lub „nowej pani de Winter”, a przez męża najczęściej nazywana jest... „głuptasem” lub "uroczą idiotką". Tożsamościowy kryzys bohaterki pogłębia fakt, że cieniem na każdym jej ruchu odkłada się niemal namacalna obecność tytułowej Rebeki, do której nieustannie (przeważnie na niekorzyść) jest porównywana.
Prym w deprecjonowaniu, a zatem: poniżaniu, „nowej pani de Winter” wiedzie gospodyni – powściągliwa i nieprzyjazna pani Danvers (Judith Anderson), która nigdy nie pogodziła się z odejściem Rebeki. Czy dlatego, że była (lub chciała być) dla niej kimś więcej niż tylko służącą? Hitchcock wybiera i akcentuje, a czasem wręcz modyfikuje, te fragmenty powieści Du Maurier, które mogłyby na to wskazywać.
Przykładowo, w jednej z najbardziej pamiętnych scen filmu, pani Danvers zabiera bohaterkę do tej części posiadłości, która od śmierci Rebeki pozostała nietknięta. Z pewną dozą ekscytacji prezentuje jej garderobę należącą do swej zmarłej pani – najpierw rękawem miękkiego futra przejeżdża po jej policzku, by chwilę później rozłożyć na dłoni piękną, koronkową koszulę nocną. Erotyczne napięcie rozsadza ekran, a bohaterka opuszcza sypialnię Rebeki przejęta i onieśmielona.
To tylko jedna z bardzo wielu scen, w których postać Fontaine staje się ofiarą przemocy psychicznej, nie znajdując od niej żadnej ucieczki. Spirala zaczyna się nakręcać już w chwili poinformowania dotychczasowej pracodawczyni o oświadczynach ze słynnym milionerem - zawistna przełożona z pogardą wypowiada się na temat przyszłości zaskakującego dla niej związku. Nie pomaga także sam de Winter, którego nazwać można nie tyle przysłowiowym „człowiekiem z przeszłością”, co człowiekiem, który z przeszłością nie potrafi sobie poradzić, pozwalając, by całkowicie definiowała jego teraźniejszość.
W ogólnym rozrachunku de Winter okaże się tchórzem, który nie potrafiąc okiełznać silnej i niezależnej kobiety (taką – przynajmniej we wspomnieniach – była Rebeka), zastępuje ją sobie ufną i naiwną dziewczyną. "Nową panią de Winter" z łatwością mógłby kontrolować, trzymać w swojej posiadłości niczym piękny eksponat. Traf chce, że – jak to u Hitchcocka bywa – jego wybranka odnajdzie w sobie odwagę, by w odpowiedniej chwili wziąć sytuację we własne ręce. Gdy na jaw wyjdzie przeszłość jej wybranka i los, jaki spotkał Rebekę, ona jako pierwsza zachowa zimną krew.
Nie znajdzie to jednak swego odzwierciedlenia w zakończeniu filmu. Efektowna kulminacja jest dla niej satysfakcjonująca tylko na pozór. W rzeczywistości nie tylko nie uwolnii bohaterki od widmowej obecności Rebeki, ale też pozostawi ją w okowach związku, który zrodził się ze strachu i słabości. O czym ona sama zawsze będzie pamiętać. Bo jak słyszymy na samym początku filmu - znów śni o powrocie do Manderley. 9/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tak wysoka ocena wskazuje na jedno - film zdecydowanie wart zainteresowania. Dość skomplikowany, ale jednocześnie bardzo głęboki.
OdpowiedzUsuń"Tym bardziej, że czytać można ją na wiele sposobów, obierając z kolejnych warstw, niczym dorodną cebulę." - otóż to, nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuń